Może na początek wspomnę, że tematyka wojenna nie należy do mojej ulubionej i raczej omijam ją szerokim łukiem, więc, aby coś mnie zainteresowało, to musi zdarzyć się cud. Nie wiem, co w zasadzie mnie urzekło, gdy pierwszy raz usłyszałam o Tatuażyście z Auschwitz, ale wtedy wydało mi się, że ta powieść będzie inna, niż cała rzesza wojennych, nudnych dzieł.
Pewnego dnia został dostrzeżony przez tak zwanego Tätowierera, czyli człowieka, którego zadaniem było tatuowanie kolejnych numerów na przedramionach nowo przybyłych więźniów i zostaje jego asystentem, a niedługo później to właśnie on przejmuję jego fuchę.
Pewnego dnia, w kolejce staje dziewczyna, dla której Lale kompletnie traci głowę i w tym momencie rozpoczyna się historia jego i Gity. Piękna opowieść o miłości w Piekle, w którym się znaleźli.
I choć czegoś zabrakło mi w relacjach Lale-Gita (sama nie wiem czego), to bardzo podobała mi się postawa Lale. Bardzo zaimponowało mi to, jak kombinował, jak próbował zrobić wszystko, aby pomóc innym, pomimo tego, że sam wpadał w kłopoty.
Ktokolwiek ratuje jedno życie, jakby cały świat ratował.
Brak komentarzy: