Z nazwiskiem Helen Fitzgerald spotkałam się już niejednokrotnie, choć do tej pory nie miałam okazji, aby przeczytać którąś z jej książek, pomimo tego, że Jedyne Wyjście leży u mnie na półce z dobre pół roku, albo i dłużej. Przypomniałam sobie o tym tytule zupełnie przypadkiem i tchnięta ciekawością zaczęłam czytać i nawet dobrnęłam do końca.

Dlaczego dobrnęłam? Bo mam do tej książki mieszane uczucia. Miała interesujący wątek, ciekawe zakończenie i wiała nudą prawie przez wszystkie strony. Choć może tu też zawinił fakt, że po prostu nie przepadam za powieściami, gdzie jednym z głównych wątków jest choroba, a te, które przeczytałam i mi się podobały, mogę policzyć na palcach jednej ręki.

Poznajemy dwie skrajnie różne bohaterki; 23-letnią Catherine, która musi podjąć pracę i zgłasza się do pobliskiego hospicjum, oraz Rose; 82-letnią pisarkę ze zdiagnozowaną demencją.
Catherine rozpoczyna swoją nową pracę bardzo niechętnie i z niesamowicie sceptycznym podejściem, jednak polubiła się z Rose, co dla niej samej było niespodziewane. Natomiast staruszka zauważa coś dziwnego i strasznie boi się pokoju numer siedem oraz przestrzega swoją opiekunkę, aby tam nigdy nie wchodziła. Nikt nie wierzy Rose, pracownicy hospicjum, jej wnuk, czy policja, ponieważ kobieta bardzo rzadko ma przebłyski świadomości i większość czasu spędza w swoim świecie, w którym jest ze swoją zmarłą przed laty siostrą.
Catherine zaczyna jednak coś podejrzewać i postanawia zbadać sprawę, a sama akcja tutaj ciągła się niemiłosiernie i czekałam tylko, kiedy się skończy. Przeczytałam tę książkę tylko dlatego, ponieważ chciałam dowiedzieć się, co dzieje się w pokoju numer siedem. Tak naprawdę powieść zaczęła robić się ciekawa od jakichś ostatnich 50-100 stron, gdzie wszystko się wyjaśniało.
Samo zakończenie mi się podobało i warto było się przemęczyć, jednak mimo wszystko, to nie nie jest powieść, do której wrócę i normalnie pewnie bym jej nie skończyła, tylko rzuciła w cholerę.
Co mi się jednak podobało? Bohaterowie; kreacja postaci jest na plus. Choć nie polubiłam się trochę z Rose, bo strasznie mnie ona nudziła, to z Catherine była bardzo w porządku, choć miała także swoje dziwne momenty, gdzie nie wykazywała, że posiada mózg i czasami wręcz szastała swoją infantylnością.
Bardzo podobały mi się także te wszelkie humorystycznie wstawki, a humor w literaturze to zdecydowanie coś, co uwielbiam, ale nie powiedziałabym, że jest to klasyczny thriller. Sklasyfikowałabym to jako taką obyczajówkę, z lekko mrocznym wątkiem, który tak naprawdę ujawnia nam się na samym końcu.
Czy polecam? Ciężko mi powiedzieć. 

Brak komentarzy: